Godło Tadżykistanu

Flaga Tadżykistanu

Rozmawiała w Krynicy Ludwika Włodek-Biernat
 
- Przewodniczący parlamentu przyszedł do mnie i mówi: Muhiddin, daj sobie wreszcie spokój. Zawsze jeden głos "nie"! To źle wygląda, a niczego nie zmienia - opowiada jeden z przywódców tadżyckiej opozycji.
 
Ludwika Włodek-Biernat: W sierpniu w Tadżykistanie wprowadzono państwowe egzaminy dla imamów nauczających w meczetach. Negatywnie zweryfikowanym zakazano dalszej działalności. Dlaczego?

Muhiddin Kabiri (*): - To akcja czysto polityczna. Oficjalnie miała zapobiec szerzeniu się ekstremizmu religijnego, w rzeczywistości władza chce przejąć kontrolę nad meczetami. W Duszanbe certyfikatu nie dostał najbardziej szanowany imam, który jest mułłą od 30 lat. Egzaminowali go ludzie, którzy o dogmatach islamu nie mają pojęcia.

Czy pana partia islamska protestowała przeciwko temu?

- U nas jest takie powiedzenie: filiżanka nie może być bardziej gorąca niż herbata. Jak mieliśmy protestować, skoro sami imamowie siedzieli cicho i wszystkie religijne autorytety siedziały cicho? Gdybyśmy tylko my się odezwali, nikomu nie wyszłoby to na dobre - ani religii, ani wiernym.

Jak wygląda pana praca w parlamencie?

- W izbie poselskiej jest nas dwóch z ramienia Partii Islamskiej, jest czterech komunistów, a reszta to posłowie Ludowo-Demokratycznej Partii prezydenta. Komuniści głosują zawsze tak, jak rząd. Nie zgłaszam żadnych własnych projektów, to nie ma sensu. Ale często krytykuję rządowe inicjatywy. Na ogół głosuję przeciw. Kiedyś przewodniczący parlamentu przyszedł do mnie i mówi: "Muhiddin, daj sobie wreszcie spokój. Zawsze tylko jeden głos na nie. To źle wygląda, a i tak niczego nie zmienia".

A co robi drugi wasz poseł?

- Muhammad Szarif Himmatzoda jest bardzo chory, w ogóle nie bierze udziału w pracach parlamentu.

- To obok zmarłego przed rokiem przewodniczącego Saidabdulla Nuriego najbardziej szanowany członek naszej partii, jej założyciel i pierwszy przewodniczący, autorytet moralny i religijny. Gdyby w parlamencie było nas kilkunastu, jeden głos miałby może jakieś znaczenie. A tak, jeden czy dwa - co to za różnica.

W zeszłorocznych wyborach prezydenckich nie wystawiliście nawet swojego kandydata.

- Bo uznaliśmy, że to nie ma sensu. W wyborach parlamentarnych, według naszych szacunków, zdobyliśmy prawie 20 proc. głosów. W kampanię zaangażowaliśmy wiele pracy i pieniędzy. Ale co z tego, skoro po oficjalnym przeliczeniu głosów okazało się, że mamy 7,5 proc.

Dlatego na razie skupiamy się na małych krokach. Mamy komórki w całym kraju. Organizujemy spotkania, szkolenia, głównie dla młodzieży. To dobrze zainwestowane pieniądze i czas. Praca z młodzieżą w końcu przyniesie efekt. Tu chodzi o zmianę mentalności, ale to wymaga czasu. To jedyne, co można w tej chwili robić w Tadżykistanie.

Gdy rozmawialiśmy w 2004 roku, był pan większym optymistą.

- ¯ycie mnie nauczyło. W 2005 roku skazano na 23 lata więzienia za terroryzm, handel bronią i udział w nielegalnej formacji zbrojnej, przewodniczącego opozycyjnej Partii Demokratycznej Mahmadruziego Iskanadarowa. Ostrzegano mnie, że Mahmadruzi poszedł siedzieć, bo był potężny. W czasie wojny domowej był komendantem polowym. Miał wiernych sobie ludzi, w każdej chwili gotowych chwycić za broń. I pieniądze. "Uważaj, jeśli ty też zaczniesz nam zagrażać, będziesz następny" - tak mi mówiono. Póki rządzi Rachmonow, czyli być może nawet do roku 2020, Iskandarow nie wyjdzie z więzienia. ¯yję w ciągłym napięciu. Nie znam dnia ani godziny. Czasem ciężko jest mi wracać do Tadżykistanu.

Jest pan młody, wykształcony. Nie myślał pan o emigracji?

- Myślałem. Ale od roku, kiedy zostałem przewodniczącym partii, jest już na to za późno. Wielu ludzi liczy na mnie. Gdybym wyjechał, zawiódłbym ich.

(*) Muhiddin Kabiri jest posłem i przywódcą Islamskiej Partii Odrodzenia Tadżykistanu

Źródło: Gazeta Wyborcza